18 wrz 2014

63. Pracowity miesiąc się zebrał

Ooojej, bo dużo się dzieje. 

W poprzednim poście są zdjęcia z wyjazdu w Tatry. Ciężkie były przygotowania do niego. 
Byłam z Laską na Męskim Graniu w Żywcu. Dłuuga podróż z Mińska do Warszawy, przesiadka na pociąg do Katowic, w Katowicach spisali nas za palenie w miejscu publicznym, następnie Kolejami Śląskimi do Żywca. A stamtąd? Poszukiwanie schroniska w którym mieliśmy zarezerwowane miejsca na nocleg. Zwiedziliśmy przy okazji pół miasta. Szkoda tylko ze z ogromnymi plecakami. W końcu zaraz po Męskim ruszaliśmy w góry. Ale zaraz.
To był genialny koncert. Łąki Łan, Illusion, L.U.C., Podsiadło, Brodka i Męskie Granie Orkiestra. Ojj, cudowny to był wieczór. Szkoda tylko, że na dzień dobry jedna z moich dwóch par butów zakończyła swój żywot. Ale przynajmniej poległy zacięcie broniąc stóp. 


Dzień później ustaliliśmy, że wyjeżdżamy do Szczyrku. Zanim wydostaliśmy się z Żywca, zdążyliśmy zwiedzić kilka zabytków i umoczyć ryje w alkoholu ( no jakże by to inaczej? ). Pan z busa wysadził nas w miejscowości, która była oddalona od naszego miejsca docelowego o jakieś 4km. Jako, że oboje jesteśmy leniwymi istotami, to próbowaliśmy złapać stopa. I się zaczęło...

Wsiadamy do samochodu, który prowadzi łysy koleś z rudą brodą, a obok dziewczyna, która spokojnie mogłaby robić za Pocahontaz. I zaczynają opowiadać o tym, że jadą nad Wisłę i stamtąd ruszają na Baranią Górę. I w sumie.. To może mamy ochotę iść z nimi? 
No co? My nie pójdziemy? I tak ruszyliśmy w podróż, która była moim YOLO życia. Bez wody, jedzenia, przygotowania psychicznego i ubiorowego. Na wieczór dotarliśmy do Schroniska. Tam o wiele za droga kolacja, o wiele za drogie piwo i o wiele za drogi nocleg bez prądu w kontaktach i z publiczną łazienką, w której była tylko żółta, zimna woda. 
I tak rano ruszyliśmy na szlak. Na zdjęciu jesteśmy na Baraniej Górze. Potem grzbietami gór dotarliśmy aż do Skrzycznego.
Potem do Szczyrku.  Ale zanim, to najcudowniejsza karkówka w moim życiu po 10h wędrówki. No i dotarliśmy tam w końcu, co za różnica, czy dzień wcześniej, czy później? Gdy już się zakwaterowaliśmy przyszedł czas na kolację. I alkohol. Grzane piwo z goździkami, cynamonem i malinami zrobiło mi dzień. I pokopało. W życiu tak dobrze nie spałam. 
Na drugi dzień doszliśmy do wniosku, że nie ruszamy dzisiaj tyłków. Pogoda też nie zapraszała do wędrówki, Poszliśmy do Lodowej Jaskini, Beskidzkiej Galerii Sztuki i jakiegoś starego kościoła, który zalatywał barokiem aż do mdłości. Jakimś cudem spotkaliśmy kumpla Laski ( z którym wstępnie mięliśmy zobaczyć się na szlaku ). Zrobiliśmy zakupy na kolację i ruszyliśmy razem na uroczy wieczór z kurczakiem i alkoholem. Następnego dnia ruszyliśmy na Klimczoka ( pogoda znów nie rozpieszczała, padało, a mgła ograniczała widoczność na jakieś 10 metrów ). Stamtąd ( nie bez utrudnień i zagubień szlaku ) do Bielsko Białej. Znów cały dzień na szlakach. I tak na 19 dotarliśmy do obrzeży miasta. O 21 pociąg do Katowic, potem kebs gdzieś w drodze pomiędzy PKP a PKS i o 24 do Warszawy. Coś koło 7 rano dotarliśmy do Mińska. Był taki piękny plan - iść na przedpremierę MIASTA 44. Ale jakoś tak wyszło, że nie ogarnęliśmy, że 9:30 to nie 21:30. Na tym zakończyła się nasza podróż na przedpremierę. Gdy już odespaliśmy musiałam zaopatrzyć się w nowe buty. Wieczorem znów paranoja. Trójeczka, potem gastro, kebab, chinol, Tokio. Jezu... Byłam bardziej zmęczona tym wieczorem niż całodzienną wędrówką. Trochę aspołeczniak się zrobiłam. Strasznie męczą mnie spotkania z ludźmi. Nawet Borkowskiego miewam dość. W tym momencie moje życie jest wielką huśtawką. Z jednej strony mój dom, i spokój. Tylko ja, Maniek, Misha i duużo natury. A z drugiej Laska, Trynkiewicz, Jezus, Dominik, Trójeczka, a w niej masa alkoholu i używek. To wszystko dopełnia chinol na śniadanie, obiad i kolację.
W ten weekend byłam na Cyplu Czerniakowskim, Laska wraz z grupą rekonstrukcyjną miał pokaz desantu. I tak sobie robiłam fotki. I zdychałam. Psychicznie.